środa, 8 października 2008

Listopad w październiku.

Rewolucja październikowa była w listopadzie (kalendarz juliański).
Brak rewolucji - listopadowy - zachodzi w moim przypadku w październiku.

O 7:20 zadowolenie , ze można się tak rano obudzić. O 7:38 pierwsza myśl - że właściwie to po co się spieszyć. A potem, że w sumie nie ma po co. Zaczynam rozważać - czy było kiedyś tak, ze budząc się rano w listopadzie chciałam gdzieś iść, coś robić?Co mnie pchało do przodu, skoro nie myśl o Bożym Narodzeniu i że trzeba do niego dożyc? I dlaczego już myslę o listopadzie, skoro jest pażdziernik?

Bo Kraków. Bo złota polska to jeszcze większy mit niż wspólny orgazm.

Przypominam sobie o tym, że w Szwecji jest gorzej. Komisarz Wallander nie bz powodu wstaje o piątej. O piątej większość pór roku wygląda podobnie.

Potem zaczyna się targ z samym sobą i swoją rolą społeczną. Jeśli pracuję w domu, jeśli nie musze nigdzie iść to może prześpię to myślenie o tym, czy warto wstać i wstane kiedy wstać będę musiała, w ostatniej chwili? Rozgrzeje mnie adrenalina i złośc?

W samotnym poranku najważniejsze są rytuały. Nie wierzę, że większość ludzi "musi" wypić kawę, żeby się obudzić. Oni muszą tak mysleć, żeby wyjść z łożka, zrobić kawę ... Samo się wtedy kręci. Bliski znajomy zostawiał naczynia w zlewie by o 7 rano zacząć od ich umycia (zawsze kłóciło się to z moją wizją życia jako reklamy kawy) jednak zrozumiałam po wizycie w jego domu rodzinnym, że był to również sposób na poranne rozgrzanie rąk w ciepłej wodzie (węglowy piec w starym domu czynił poranki wyjątkowo bezlitosnymi) i całą rodzina kłociła sie o ten "przywilej".

Ja wracam z okresu spontanicznej samowolki w której jeden czynnik to nie wyjść z łożka bo jest tam przyjemnie a drugi wyjść bo jest po co - do okresu kontrolowanego rytuału i powodów. Na szczęscie coś odpada z hukiem i ląduje na ziemi o 7:52 - trzeba wstać, przybić gwóźdź - najpierw trzeba go znaleźć. Potem witaminy, odżywka włosy, codzienne gubienie radia jazz i brak rozgrzewki, owsianka. Enneagram mówi, ze zbawi mnie wysiłek fizyczny i rutyna w nim. Joga jest prostsza w Kaliforni - twierdzę. Nawet Robert Haas możę sobie pisać teraz o gilach na zamrożonej ziemi - nie robi to na mnie wrażenia.

(Walking, I recite the hard
explosive names of birds:
egret, killdeer, bittern, tern.
Dull in the wind and early morning light
the striped shadows of the cattails
twitch like nerves.)

Kiedy w końcu - pod prysznicem przypominam sobie, że w dzieciństwie listopad nie był inny niż inne miesiące. Kiedy rano myślisz tylko o tym, że znów dziś będziecie eksperymentowac z Łukaszem na Marcinie, lub że bajka, poranek, książka... Książka do połknięcia. Ale potem mi się przypomina, że dzieciństwo to konstrukt. I że chyba nie pamietam go tak, jak sie naprawde zdarzyło.

Listopad w październiku: zamiast nowego ciucha chesz sobie kupić ładniejszy dres jogowy "po domu" i ładniejszą ciepłą piżamę. Ciepłe perfumy do spania w nich.
Listopad w październiku: przypominam sobie odcinku Burdaina o kucharzu z Chicago (zima tam istnieje...) który mieszka teraz na Bali. Przeliczam brak oszczędnosci na bilet na Bali, zastanawiam sie kogo ze sobą zabrać.

(In California in the early Spring
There are pale yellow mornings,
when the mist burns slowly into day
The air stings like Autumn
clarifies like pain--
Well, I have dreamed this coast myself. )

Potrzebuję znów przeszkadzajki. Jestem przekorna. Jak cos będzie mnie zatrzymywac w łożku - to wstaję. Za co bardzo z góry przepraszam.





Brak komentarzy: