wtorek, 10 stycznia 2012

Nowe?

Chyba jednak nie do końca zamierzam zniknąc, lub zamieszkać na Phuket, skoro na pytanie - "chcesz stojak na wino/ na dwadziescia pięć butelek?" odpowiadam automatycznie "TAK!"

niedziela, 11 grudnia 2011

powrót do przeszłości

I lost my iPhone. Nie myślałam, ze mogę to odchorować na poziomie komórkowym. Nagle okazało się, że ("nagle", tak wiem, wiem) jestem uzależniona od stałego przekazu danych, od wrażenia being connected do the whole wold. Moja emocjonalna przyssaweczka utrzymująca mnie smsowym streamingiem w kilkunastu różnych dyskusjach naraz - poszła sobie gdzieś. Mam irracjonalne poczucie, że to tylko nauczka - tu smętnie spogladam na starą Nokię, którą wybral Michał, stąd jej parszywy wiśniowy kolorek i brak dotykowości - i że moja zabaweczka wróci, jak będę grzeczna i będę wiedziała jak się z nią obchodzić. I nadal niczego nie backupuje, nie przpisuję, nie archiwizuję.
Glupia Aga. Od jutra, obiecuję.

czwartek, 17 listopada 2011

Ten blog karmi się sam

Natrafiam na niego w opowiesciach nieznajomych, od czasu do czasu domaga się uwagi podsyłając mi komentarze do wpisow sprzed trzech lat. Komu sie chce to czytać? I pisac komentarze poprawiajace błędy ortograficzne? :))))) I am begging you.

A mimo to, te szturchniecia i szpileczki dzialają: zaczynam tęsknić. I tyle.

środa, 18 maja 2011

Minutki

Że jak ktoś dzwoni i pyta co słychać to się okazuje że jestem tu i teraz i nie ma we mnie nic z efektu wow. Ale czasem, jak spojrzę znad ekranu na okno widzę za szybą na 6 piętrze na tle superniebieskiego nieba i wielkiej przestrzeni owada. Ma takie małe skrzydełka, że nie potrafię sobie wyobrazić jak się tu dostał i ile razy nimi musiał machnąć.

A krewetki maja serce w głowie.
Ja bym się go chyba chciała z głowy pozbyć.

wtorek, 26 kwietnia 2011

PIT

Zapominam o tym, jak zapominam o innych rzeczach z pogranicza jawy i snu, które mi się przydarzają (a przecież to po prostu nauka z poziomu podstawówki): kiedy szybkim ruchem rozklejam podłużne koperty z pitami, pomiędzy warstwami kleju pojawia się mocno fioletowe światło. Taki ultrafiolet, choć strasznie bym chciała tego słowa uniknąć, bo to raczej świetlna pieczątka (jakby to nie było manieryczne), z gatunku tych, które pamiętamy z dzieciństwa... I przy następnej kopercie następna , nieregularna linia światełka. Przyjemność, której nie można zatrzymać na dłużej.

wtorek, 30 listopada 2010

heat

mam gorączkę. szukam termometra, ale w przestrzeni pomiędzy dwoma miastami - trochę ciężko go znaleźć. Za to uczucie takie, jakby rósł mi z prawej strony czaszki - siwy włos. Znacie to?

Ten włos, ktory przebija się w wyjatkowym momencie, rośnie w parę godzin lub noc, sterczy dranatycznie i bardziej przypomina rzeżuchę niż kawalek czlowieka?

nauki chodzenia

moje zycie obfituje ostatnio w kolejne nauki chodzenia. Wczoraj, kiedy tramwaj niee podjechał, ja nie mailam czapki a wiatr zacinał sniegiem polazłam przed siebie z walizką dzialajacą jak pług. Wokoło setki ludzi, ktorym jakoś tak po prosto szło się inaczej, a ja prawie płacze, bo oprócz tego, ze się złoszczę na ten śnieg, to widze, ze jakims sposobem im łatwiej. 3 sekundy po tym jak pozbyłam się walizki - śnieg zaczął byc piekny, a wiatr przyjemny. Lubie te przesunięcia.
Ten wpis to tez nauka chodzenia. Oczywiscie - już go nie lubie, bo jest pierwszy,m niezgrabny, nie spływa z palca tak, jak kiedyś...

Proste - nieproste

niedziela, 13 czerwca 2010

Z gatunku: natychmiastowe przyjemności. NOWY NUMER KRYTYKI POLITYCZNEJ

Po pierwsze: ruszyła mi mózg. Wyglosilam jakąś tyradę a propos tego, co Błażej Warkocki napisał o kryminałach Krajewskiego. Czy się zgadzam z Warkockim? No zgadzam się. Ale nie miał prawa napisac tak slabego tekstu, ktorego jedyną wartością - dla mnie - jest wytknięcie Krajewskiemu dyskursu neokonserwatywnego. Bo co, że autor nienawidzi kobiet i gejów. Nie autor, bohater. Krytyka w wykonaniu Warkockiego i towarzyszącej mu teoretyczki (popelnię bład patriarchalny: nie zapamietałam nazwiska) polega na wypluciu osobistego zacietrzewienia, ze Krajewski dostał Paszport Polityki i "te pornografię" bedzie mozna kupic w kiosku za 15 ziko. Dalej następuje wybiórcza masturbacja właśnym oczytaniem Warkockiego. I chyba brakiem wyobraźni.

Ten tekst bardzo spodobał się mojej matce, zmęczonej już Krajewskim i jego rozmiłowaniem w specyficznym obrazie świata i niekonsekwentnej zbrodni. I rozumiem, ze frustracja i wkurzenie na niego niektórych może oczekiwać już rozładowania, ale czemu w tak słabym stylu, bez argumentóow, jednostronnie i w zacietrzewieniu - przypomnę, w takich uczuciach pisze się blog, odezwę, felieton, a nie pseudonaukowe opracowanie, mające pretensje do bycia krytyką. Błażej Warkocki - po raz niestety kolejny - daje mi znać o swoim wykształceniu i poglądach na polityczną poprawność. Pisze tekst trochę po nic i dla nikogo, masturbując się swoim nieświętym oburzeniem, i znajomoscią prac Barańczaka. I gdyby przeciągnął tylko mocniej akcenty z dyskryminacji kobiet i homoseksualistów na dyskurs neokonserwatywny, na rozmilowanie w mieszczańskim porządku świata - jego głos byłby ciekawszy. Słusznie wskazuje tu na rozmilowanie autora do podkreślania - taniego - supermeskości swojego bohatera. Ale osadzony przez Krajewskiego w konkretnym, popartym nawet mapami i rozmaitymi historycznymi faktami/dokumentami bohater szybko wymknie się Błażejowym zarzutom. Ze nie lubi kobiet? Że nie lubi odmienców? Krajewski ma pełne prawo odpowiadać, ze tak było tam i wtedy. Ze jest świnią czytającą klasyków? Krajewski ma prawo odpowiedzieć, ze zły bohater , (nieprzeciwstawiony, jak chciałaby moja matka, komuś "dobremu) jest symbolem tamtego czasu rozkładu i braku moralności, rozkładu miasta, historii etc. A od kiedy nie można pisać książek, których bohater jest zły?

To jednak, co można spokojnie zarzucić Krajewskiemu to miłość do mieszczańskiej wizji świata, w którym bibeloty uzupełniają służący, i szlachetne gesty policjanta (kupuje prostytutce prezent pod choinkę dla dziecka) oraz posiadanie młodej żony. Do świata o pewnym porządku i normach moralnych, bynajmniej niepokrywających się z tymi, które popularne byłyby teraz. To już nawet nie jest neokonserwatyzm, to nie jest dehnelowska nostalgia, to jest brudne pragnienie życia w pewnego rodzaju porządku, w którym białemu, zwalistemu samcowi z wykształceniem i pochodzeniem - vide Krajewski - byłoby po prostu dobrze. Nie można tu już wykroczyć dalej i pisać, ze gwałciłby dziewice, zabijał odmieńców etc. Choć by się chciało. Ale nie można.

Przyjemności dalsze? Jameson o Chandlerze (refleksja pisarza nad wykreślonym zdaniem "Wysiadł z samochodu i szedł zalanym słońcem chodnikiem, dopóki cień markizy nad wejściem nie padł mu na twarz niczym strumień zimnej wody" jako punkt wyjścia o min. Chandler/Zola i społeczeństwo europejskie a amerykańskie).

No i totalne zdziwienie: kwestionariusz Slavoja Zizka, na którego pytania odpowiada Krzysztof Michalski. Przypomniało mi to co prawda od ilu lat kocham się w Michalskim (i że uczucie to bynajmniej nie wygaslo), ale czytanie jego odpowiedzi było jak - nie przymierzając - cień markizy na zalanym słońcem chodniku w Los Angeles.

Pytanie jest odpowiedzią. Watpliwośc jest silna odpowiedzią. Zizka kręci kontrowersja, Michalskiego nie. I nie wsadzę go nawet z tym jego ukochanym Tishnerem do szufladki konserwatysta. Po prostu się nie da. ("Nie wiem co to jest kreskówka")




środa, 2 czerwca 2010

30

Warto mieć 30, żeby przypomnieć sobie dużo rzeczy. Ale po kolei. Warto jechać w tym celu daleko, żeby móc zejść piętro niżej do Bartka i zapytać, czy ma jakąś książkę na daleką podróż, na parę godzin w samolocie. Że różnorodnie i wartko. A potem zabrać ze sobą zbiór reportaży Szczygła i leżąc sobie na Catalina Island być w szkole na Dąbiu w Krakowie, telepać się ze złości czytając o aborcji, przypomnieć sobie wszystko - że należy nadal działać, że moja walka powinna trwać. Pod inną palmą (w tle przechadzają się źle opłacani miejscowi, grabiący do czysta plażę) przeczytać w końcu - choc naprawde nie chciałam przez lata nic na ten temat wiedzieć - o IPN czy Wujku. Zacząć piękną opowieścią Szczygla o polędwicy sopockiej i czarnych talerzach, a skończyć jednak na smutno. Bo kiedy Hanna Krall liczy przez telefon Szczygłowi ile osób stoi do kolejki w Ikea, to w tym jest jakas nadzieja. A na końcu jakieś babranie się. Niedokończone sprawy, jak z aborcją.

Ale warto przeskoczyć zgrabnie z tej książki do innej. I zjeśc przeterminowany jogurt na pokladzie Air France, żeby się rozchorować i znaleźć Pawła Smoleńskiego "Pochowek dla Rezuna". Nie wiem co mnie skłoniło do wzięcia do ręki książki o UPA. No nie wzięłabym jej raczej, gdyby nie reportaże Szczygla. Stwierdziłabym , ze nie dla mnie. I nie miałabym czasu jej przeczytać..

Bo o UPA nie wiem nic. O akcji Wisła, O Wołyniu. Bo pani od historii miała inne rzeczy na głowie i tak wyszło, z resztą i tak bym nie uwierzyła jej konserwatywnej wizji świata. No i doszłam do 30 łażąc po spalonych przez UPA wsiach od dzieciństwa i przyjmując, ze po prostu jest to jeszcze jeden skrót. Tymczasem książka Smoleńskiego uaktywniła mi w mózgu nowe obszary. Czuje się jak na innych hormonach, podkąpana w historii, układanka zaczyna się zgadzać, co więcej pięknie się zarysowując. Po pierwsze miejsca z książki. Jak nie Bircza i Przemyśl, to Siedliska, gdzie jeździliśmy zbierać resztki skamieniałego lasu, gdzie jest prawie tajska kaplica na wodzie. Gdzie w środku lasu znajdowaliśmy ruiny wioski. Lub miejsca, gdzie jeździliśmy w Bieszczadach na wakacje. O których opowiadała Daria. Leżajsk - ale nie ten od cadyka.

Nazwiska. Większość nazwisk z tej książki to cale moje dzieciństwo. Pan Hrycak, czy pani Misiakowa (potrafiła wyjść na ulice w samej halce, bo zapomniała spódnicy), Czech (bardzo ukraińskie, co?). Znałam ludzi o tych nazwiskach, lub oglądałam ich nagrobki na cmentarzu, na którym bruśnieńskie krzyże były oznaczane cyrylicą.

No i dalej rzeczy, które pamiętam z dzieciństwa (nie tylko ulubione opowieści pana Latuszka o rzeziach), ze prababcia, Polka - którą znałam - jest z Wołynia, coś o ukrywaniu się w zbożu i potem, ze Zamość i potem , ze dalej. Poskładało się. A do końca historyjkę doprowadziły słowa księdza Ułasa ...ich krow i nasza krow. Lacka i Kozacka. Bo idąc tropem prababci (Polki z Wołynia) i dziadka ( o nazwisku Kozak - z Gorki Kozackiej w lub koło Zamościa, gdzie podobno osadzili się Kozacy) to mam w sobie obie. I w sumie to tylko domysły i w sumie nic o tym nie wiem.

Zajęło mi chwile, zanim zrozumiałam o co chodzi w tym bałaganie, w którym jedni wyrzynają drugich. Najpierw byłam mimowolnie za jednymi, potem za drugimi, potem przeciwko wszystkim. Nie mogłam już czytać o tej paranoi. We wstępie Kapusciński pisze, ze to były nasze Bałkany i Kaszmir, że to nasza Irlandia i Hiszpania, miejsce wojny domowej. Ze nie było tam linii frontowych i granic, a tajemnicze, jednakowo ubrane oddziały przesuwają się pod osłoną nocy. I o sile tradycji nienawiści, która określa się poprzez wrogość do swojego sąsiada. Nie-Ukrainiec to Polak. Mniej więcej zaczęłam rozumieć jak przeczytałam jak formowały się walki o Lwów ("polskie miasto") czy Przemyśl (dla mnie zawsze ukraińskio-polsko-żydowskie, ale jeden z bohaterów książki Smoleńskiego mówi "jak Przemyśl Ukraiński, to może Berlin polski?"). Wtedy dopiero zajarzyłam, ze na mojej mapie coś się nie zgadza, i ze to nie chodzi o to co do kogo... W pełni układa się to po przeczytaniu Jewchena Stachiwa o tym, żeby razem, demokratycznie. I przypomniałam sobie, ze ja tak miałam naturalnie. Przez wakacje mieszkałam w miejscu, gdzie byli Żydzi (bo były ich groby) i byli Ukraińcy (bo niektórzy śpiewnie mówili, mieli niezwykłe imiona jak żona pana Senyka, Paraskiewa, lub chodzili na groby opisane cyrylicą) lub byli swojscy, nasi (ale np. nazywali się Misiak, co teraz rozpoznaje jako polsko-ukraińskie nazwisko)...

No i teraz jak to piszę, to przychodzą mi znów na myśl słowa Kapuscińskiego: Jaka bezmierna siła tradycji żyje w tych ludziach! Ten kult ziemi grzebalnej i martwego ciała, ten władający wszystkim świat symboli, mitów i znaczeń, to bezradne rozpamiętywanie zmarłych, bezustanna troska gdzie ich pochować, w ktore miejsce przenieść, jaki krzyż postawić, jaki napis umiescic. (...) Groby, kopce, kurchany. One nas strzegą. Mnie one nauczyły zadawać pytania - bez grobow byc moze nie zauważylabym róznic między ludźmi. I nie zaakceptowała, że istnieją sobie kolo siebie (tyle, ze niektorych nie ma - macewy byly zawsze zaniedbane). Jak mogłam o tym zapomniec? Chyba przez te symbioze i przekonanie, ze w historii tak juz jest, ze trzeba z Wolynia do Zamoscia, Plocka czy Pionek, że wszyscy razem i tak sie mieszają na jednym terenie i że nazwisko Kozak zyskuje się po wyjeździe z Ukrainy. No i że mój ojciec wrocił na te tereny, zeby znaleźc moją matkę, to już jest totlny obłed i proszę - w tym wypadku wole mysleć, z nie gnaly go tam tradycja i korzenie. Paranoja, jaką owe dwa słowa reprezentują w książce odwodzi mnie daleko od tego uwodzicielskiego konceptu.