czwartek, 7 sierpnia 2008
Robie trifle włoskie Nigelli...
Najpierw robię kanapki z biszkoptów z dżemem wiśniowym, potem kruszę amaretti - polewam obficie limoncello, na to jeżyny, które Jerzyk znalazł w rowie (a wczoraj przyniósł je w dwóch rękawiczkach chirurgicznych, bo tylko to miał przy sobie do transportu jeżyn - ja się cieszę po przeczytaniu Mankella, że to nie było w torbie do transportu narządów do transplantacji; wtedy musiałabym go zadenuncjować FBI) lekko podgrzane z dżemem - tak, żeby puściły sok - no i krem z mascarpone i limoncello (oczywiście z koglem moglem...).
To kompletnie nie jest nasz typ deseru (owoce podgrzewane z dżemem???? zgroza!) ale dla taty wszystko co włoskie, dla babci wszystko co Nigella a dla mnie wspomnienie lunchy w podziemiach Marksa i Spencera (dział delikatesy). Mamu na to macha ręką i porzuca myśl o resistance.
Efekt siedzi w lodówce i - jak ja :) - czeka na lepsze czasy, kiedy sie już... przegryzie.
( JEżYNY......jak Lukaszmójbrat poszedł do szkoły {oczywiście strasznie się przez cała szkołę nudził, chyba, że zachodziły okoliczności niżej opisane - wtedy dostawał palpitacji, ale się śmiał} to właśnie wprowadzili takie "nowoczesne" ćwiczenia przy nauce literek, że był obrazek, a pod nim kreseczki - na tyle miało być liter słowo podpisu; tematem lekcji było "ż" - pani Zielińska popatrzyła na obrazek przedstawiający jeżyny i przeliterowała: "d-z-i-a-d-y" - "pasuje - stwierdziła - ale gdzie tu 'ż''"?.... moja babcia z kolei mówi na jeżyny "drapaki")
Wpis jest dla Pawła - dzięki, ze mi napisałeś, że mój blog trochę dołuje :)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz