niedziela, 31 maja 2009

Partner w zbrodni czyli winda na szafot.

Walcząc z sennością jem śniadanie, oglądam telewizje sniadaniową i mnie przesladuje zapamietywanie. Pamiętanie. Może to nasz polski Sinatra Wodecki o poranku tekstem Mlynarskiego

ale chyba nie. Chyba raczej światło, struktura poranka, rozważania na temat kawy czy nie, zasypiania/przysypiania, podroży chyba jutro o której nie pamietam. Wydaje mi się że mniej pamiętam w pojedynkę (WYDAJE MI SIĘ pisze się samo, naturalnie). Że brak partnera w zbrodni oznacza brak zbrodni. Że długie wieczory nie zapisują się, bo nie sa anegdotą. I przypominam sobie ostatni rok, pocztowki w kalejdoskopie i słowo "wydaje się" staje sie coraz bardziej widoczne w zdaniu.

Kiedys nie umiałam niczym sie cieszyc, dopoki się tym nie podzielilam. Artefakty tego zostałay do tej pory: przygotowane sobie fajne jedzenie nie smakuje mi w ogole, chyba, ze podziele sie z kimś. Nie dzwonię już w postsynchronie i nie opowiadam co się zdarzylo, albo co widziałam, albo jakie jest piekno, żeby je przeżyć. To na szczęście. Brak partnera w zbrodni w relacji zbrodni oznaczal, ze zbrodni nie było chyba, ze we freejazie, jakaś obłedna wyspa mnie. Nie było zachodów słońca, nie bylo muzeow i lata. Jakis taki spadek po domowym kolektywie trojga zrosniętych ze sobą rodzeństwa. Od paru dobrych miesięcy I walk alone, nawet jak pojawia sie ktos obok. Bardzo dziwne doswiadczenie. Zmienia sie pamięć. Przeszłość wspólną pamiętam inaczej, pewnie przez ciągłe odswieżenie z jednoczesną reprodukcją anegdoty czy wrażeniowego odczucia sytuacji. To co zdarzylo się mnie jest czymś innym. Wchodzi w w wieżę krążków ananasa, jedno na drugim w nieskończoność , buduje się na sobie, inaczej się kłączy. Tych wspomnien nie odswieżam tak często, sa tez inaczej zmysłowe. Nie skórnie i nie rodzinno ciepłokrwiście, nie sa kolektywne, nie maja kontynuacji w nastepnych takich samych, jak wydawało sie z tamtymi, ze będą tak ciagłe, ze stanowią kapitał reprodukujący się, produkujący miodową otoczkę ze zlego i dobrego ale chmurę ochronną.

Okres ochronny sie skończył, trzeba samemu hodować niejwiększy pęd fasoli na świecie i piąć sie po nim. Bo w windzie na szafot dobrze jest nawet jak jest źle gdy się rozkłada na dwóch. A w pędzie fasoli bywa kreska w tył i kreska w przód. Tesknie dziś za kłączem. Ono jest, lecz nie przy tym swietle. Nie wiem jak pomaga tu moja struktura czasu, archaizm jak prawie ze świętego Augustyna (istnieje tylko przeszlośc i przyszłośc, teraźniejszość nie istnieje) oraz moje przekonanie, ze w pewnym układzie, a raczej wielu - dobrze jest nawet jak jest źle (zawsze w to wierzylam, ale mój rozespany intelekt mówi, ze to Fromm, ucieczka od wolności) . Że inni tez tak mają słyszałam w refrenie piosenki, którą spróbuję znaleźć. I już. Straszna jest jednak swoja drogą :)



A ponieważ jest dziś dzień ulania się, to mi sie ulało. Pierdolony Program Drugi Polskiego Radia wyswietla mi bowiem w srodku nocy nazwę pewnej miejscowości na zielonym ekranie radia, pozostawiając mnie w nieutulonym wkurwieniu i absolutnym niezrozumieniu tego co jeszcze po takim czasie wystawia mnie na próbę i dlaczego naprawdę moim nadajnikiem nie może być "Kraków" tylko polski przyczółek Jamajki w którym mieszkają wieczni chłopcy.

Najlepsze życzenia, na nową, czystą, monogamiczną drogę życia.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

hmm domyślam się, że chodzi o Rabkę :) też tak mam