piątek, 30 maja 2008

Chodze i szukam swojej osobowości blogowej

dziś sukienka koktailowa i czerwone pazury.
Uwielbiam to, ze rzeczy z lumpeksu za 14 i torebka Donny Karan z widokiem na Manhattan za 6 zł wyglądają tak dobrze na przyjęciu u Jabłonki :)

A na razie chodzę i szukam. Głownie siebie. Bo bloga pisze - gdzieś go tam ugniatam w głowie - głownie przed snem, na mgnienie powieki przed zaśnięciem i gdzieś na klatkach schodowych pomiędzy rozmowami telefonicznymi.

Robie fuchy. Znacie ten stan? Trochę kradnie duszę a trochę nie.
Dochodzę tez do świata w którym nie dostaje się nigdy swoich "marchewek". Przechodzisz czesto dzień w którym marchewka miał być dana i okazuje się , ze sie zmyła. Zmieniła się w siemię lniane i spuściła w stanie kisielu rurą w dół zlewu uciekając przed.

Temporalne marcheweczki, kamyki milowe.
Może ksiązke trzeba napisać ot co.
Tylko o czym? Mam juz pierwsze zdanie, pewnie juz pisałam.

"Lato było tak deszczowe, że nie udało nam się ani razu wyprowadzić motorynki z szopy".

Opowiadania. To jest to.
A na razie piszę artykuł o takim najmilszym telefonicznie człowieku który sie nazywa Michał Szulc.
Nie wiem jak można przekazać cały dorobek minimalistów amerykańskich oraz ciepło świata wymieniając parę przeciętnych zdań przez telefon, ale Michałowi sie udaje. I reszta też mu się udaje. Powinien pojechać do Nowego Jorku.

A z resztą. Małe ojczyzny - jak chce być w Lodzi, to niech będzie w Lodzi. Ja chcę być w Krakowie. Ale coraz inaczej.

Brak komentarzy: