środa, 19 listopada 2008

Nie jestem hipohondrykiem (tak do końca)

od dłuższego czasu wydawało mi się, ze albo kogoś nie lubię, ale bo mam syndrom wypalenia zawodowego, albo geny zaczęły mnie upodabniać do niektórych nieruchawych członków rodziny. Zasypiałam o 17 nie mogłam się zmusić do pracy, Paryż spedziłam w stanie półprzytomnym usiłując się urwać z niezaczętej imprezy i marząc o łóżku. Marznąc i widząc przez szare okulary.

No i myslałam że to wszystko psychosomatyczne jest. Że ja po prostu nie che wejśc do jakiejś rzeki, ze jestem niezdolna, głupia i leniwa. Nieruchawa. Że berk mi czegoś, ze autoagresja, ze te mądre psychoanalityczne terminy.

A tu niespodzianka - mój stan jest superusprawiedliwiony jakimis medycznymi terminami na które są drogie silne lekarstwa. Bo stwierdzilam że jestem twardziel i nie doleczyłam poprzedniej infekcji tak z 5 tygodni temu. I ona sie przysnuła jak smuga. I teraz mam papier na niechęć do imprezowania, na gadanie głupot i zapominanie terminów. Na teksty nieoddane.

I moge go sobie powiesić nad łozkiem i nie mysleć, ze brzydka, głupia i sobie wmawia.

Brak komentarzy: