wtorek, 30 listopada 2010

heat

mam gorączkę. szukam termometra, ale w przestrzeni pomiędzy dwoma miastami - trochę ciężko go znaleźć. Za to uczucie takie, jakby rósł mi z prawej strony czaszki - siwy włos. Znacie to?

Ten włos, ktory przebija się w wyjatkowym momencie, rośnie w parę godzin lub noc, sterczy dranatycznie i bardziej przypomina rzeżuchę niż kawalek czlowieka?

nauki chodzenia

moje zycie obfituje ostatnio w kolejne nauki chodzenia. Wczoraj, kiedy tramwaj niee podjechał, ja nie mailam czapki a wiatr zacinał sniegiem polazłam przed siebie z walizką dzialajacą jak pług. Wokoło setki ludzi, ktorym jakoś tak po prosto szło się inaczej, a ja prawie płacze, bo oprócz tego, ze się złoszczę na ten śnieg, to widze, ze jakims sposobem im łatwiej. 3 sekundy po tym jak pozbyłam się walizki - śnieg zaczął byc piekny, a wiatr przyjemny. Lubie te przesunięcia.
Ten wpis to tez nauka chodzenia. Oczywiscie - już go nie lubie, bo jest pierwszy,m niezgrabny, nie spływa z palca tak, jak kiedyś...

Proste - nieproste

niedziela, 13 czerwca 2010

Z gatunku: natychmiastowe przyjemności. NOWY NUMER KRYTYKI POLITYCZNEJ

Po pierwsze: ruszyła mi mózg. Wyglosilam jakąś tyradę a propos tego, co Błażej Warkocki napisał o kryminałach Krajewskiego. Czy się zgadzam z Warkockim? No zgadzam się. Ale nie miał prawa napisac tak slabego tekstu, ktorego jedyną wartością - dla mnie - jest wytknięcie Krajewskiemu dyskursu neokonserwatywnego. Bo co, że autor nienawidzi kobiet i gejów. Nie autor, bohater. Krytyka w wykonaniu Warkockiego i towarzyszącej mu teoretyczki (popelnię bład patriarchalny: nie zapamietałam nazwiska) polega na wypluciu osobistego zacietrzewienia, ze Krajewski dostał Paszport Polityki i "te pornografię" bedzie mozna kupic w kiosku za 15 ziko. Dalej następuje wybiórcza masturbacja właśnym oczytaniem Warkockiego. I chyba brakiem wyobraźni.

Ten tekst bardzo spodobał się mojej matce, zmęczonej już Krajewskim i jego rozmiłowaniem w specyficznym obrazie świata i niekonsekwentnej zbrodni. I rozumiem, ze frustracja i wkurzenie na niego niektórych może oczekiwać już rozładowania, ale czemu w tak słabym stylu, bez argumentóow, jednostronnie i w zacietrzewieniu - przypomnę, w takich uczuciach pisze się blog, odezwę, felieton, a nie pseudonaukowe opracowanie, mające pretensje do bycia krytyką. Błażej Warkocki - po raz niestety kolejny - daje mi znać o swoim wykształceniu i poglądach na polityczną poprawność. Pisze tekst trochę po nic i dla nikogo, masturbując się swoim nieświętym oburzeniem, i znajomoscią prac Barańczaka. I gdyby przeciągnął tylko mocniej akcenty z dyskryminacji kobiet i homoseksualistów na dyskurs neokonserwatywny, na rozmilowanie w mieszczańskim porządku świata - jego głos byłby ciekawszy. Słusznie wskazuje tu na rozmilowanie autora do podkreślania - taniego - supermeskości swojego bohatera. Ale osadzony przez Krajewskiego w konkretnym, popartym nawet mapami i rozmaitymi historycznymi faktami/dokumentami bohater szybko wymknie się Błażejowym zarzutom. Ze nie lubi kobiet? Że nie lubi odmienców? Krajewski ma pełne prawo odpowiadać, ze tak było tam i wtedy. Ze jest świnią czytającą klasyków? Krajewski ma prawo odpowiedzieć, ze zły bohater , (nieprzeciwstawiony, jak chciałaby moja matka, komuś "dobremu) jest symbolem tamtego czasu rozkładu i braku moralności, rozkładu miasta, historii etc. A od kiedy nie można pisać książek, których bohater jest zły?

To jednak, co można spokojnie zarzucić Krajewskiemu to miłość do mieszczańskiej wizji świata, w którym bibeloty uzupełniają służący, i szlachetne gesty policjanta (kupuje prostytutce prezent pod choinkę dla dziecka) oraz posiadanie młodej żony. Do świata o pewnym porządku i normach moralnych, bynajmniej niepokrywających się z tymi, które popularne byłyby teraz. To już nawet nie jest neokonserwatyzm, to nie jest dehnelowska nostalgia, to jest brudne pragnienie życia w pewnego rodzaju porządku, w którym białemu, zwalistemu samcowi z wykształceniem i pochodzeniem - vide Krajewski - byłoby po prostu dobrze. Nie można tu już wykroczyć dalej i pisać, ze gwałciłby dziewice, zabijał odmieńców etc. Choć by się chciało. Ale nie można.

Przyjemności dalsze? Jameson o Chandlerze (refleksja pisarza nad wykreślonym zdaniem "Wysiadł z samochodu i szedł zalanym słońcem chodnikiem, dopóki cień markizy nad wejściem nie padł mu na twarz niczym strumień zimnej wody" jako punkt wyjścia o min. Chandler/Zola i społeczeństwo europejskie a amerykańskie).

No i totalne zdziwienie: kwestionariusz Slavoja Zizka, na którego pytania odpowiada Krzysztof Michalski. Przypomniało mi to co prawda od ilu lat kocham się w Michalskim (i że uczucie to bynajmniej nie wygaslo), ale czytanie jego odpowiedzi było jak - nie przymierzając - cień markizy na zalanym słońcem chodniku w Los Angeles.

Pytanie jest odpowiedzią. Watpliwośc jest silna odpowiedzią. Zizka kręci kontrowersja, Michalskiego nie. I nie wsadzę go nawet z tym jego ukochanym Tishnerem do szufladki konserwatysta. Po prostu się nie da. ("Nie wiem co to jest kreskówka")




środa, 2 czerwca 2010

30

Warto mieć 30, żeby przypomnieć sobie dużo rzeczy. Ale po kolei. Warto jechać w tym celu daleko, żeby móc zejść piętro niżej do Bartka i zapytać, czy ma jakąś książkę na daleką podróż, na parę godzin w samolocie. Że różnorodnie i wartko. A potem zabrać ze sobą zbiór reportaży Szczygła i leżąc sobie na Catalina Island być w szkole na Dąbiu w Krakowie, telepać się ze złości czytając o aborcji, przypomnieć sobie wszystko - że należy nadal działać, że moja walka powinna trwać. Pod inną palmą (w tle przechadzają się źle opłacani miejscowi, grabiący do czysta plażę) przeczytać w końcu - choc naprawde nie chciałam przez lata nic na ten temat wiedzieć - o IPN czy Wujku. Zacząć piękną opowieścią Szczygla o polędwicy sopockiej i czarnych talerzach, a skończyć jednak na smutno. Bo kiedy Hanna Krall liczy przez telefon Szczygłowi ile osób stoi do kolejki w Ikea, to w tym jest jakas nadzieja. A na końcu jakieś babranie się. Niedokończone sprawy, jak z aborcją.

Ale warto przeskoczyć zgrabnie z tej książki do innej. I zjeśc przeterminowany jogurt na pokladzie Air France, żeby się rozchorować i znaleźć Pawła Smoleńskiego "Pochowek dla Rezuna". Nie wiem co mnie skłoniło do wzięcia do ręki książki o UPA. No nie wzięłabym jej raczej, gdyby nie reportaże Szczygla. Stwierdziłabym , ze nie dla mnie. I nie miałabym czasu jej przeczytać..

Bo o UPA nie wiem nic. O akcji Wisła, O Wołyniu. Bo pani od historii miała inne rzeczy na głowie i tak wyszło, z resztą i tak bym nie uwierzyła jej konserwatywnej wizji świata. No i doszłam do 30 łażąc po spalonych przez UPA wsiach od dzieciństwa i przyjmując, ze po prostu jest to jeszcze jeden skrót. Tymczasem książka Smoleńskiego uaktywniła mi w mózgu nowe obszary. Czuje się jak na innych hormonach, podkąpana w historii, układanka zaczyna się zgadzać, co więcej pięknie się zarysowując. Po pierwsze miejsca z książki. Jak nie Bircza i Przemyśl, to Siedliska, gdzie jeździliśmy zbierać resztki skamieniałego lasu, gdzie jest prawie tajska kaplica na wodzie. Gdzie w środku lasu znajdowaliśmy ruiny wioski. Lub miejsca, gdzie jeździliśmy w Bieszczadach na wakacje. O których opowiadała Daria. Leżajsk - ale nie ten od cadyka.

Nazwiska. Większość nazwisk z tej książki to cale moje dzieciństwo. Pan Hrycak, czy pani Misiakowa (potrafiła wyjść na ulice w samej halce, bo zapomniała spódnicy), Czech (bardzo ukraińskie, co?). Znałam ludzi o tych nazwiskach, lub oglądałam ich nagrobki na cmentarzu, na którym bruśnieńskie krzyże były oznaczane cyrylicą.

No i dalej rzeczy, które pamiętam z dzieciństwa (nie tylko ulubione opowieści pana Latuszka o rzeziach), ze prababcia, Polka - którą znałam - jest z Wołynia, coś o ukrywaniu się w zbożu i potem, ze Zamość i potem , ze dalej. Poskładało się. A do końca historyjkę doprowadziły słowa księdza Ułasa ...ich krow i nasza krow. Lacka i Kozacka. Bo idąc tropem prababci (Polki z Wołynia) i dziadka ( o nazwisku Kozak - z Gorki Kozackiej w lub koło Zamościa, gdzie podobno osadzili się Kozacy) to mam w sobie obie. I w sumie to tylko domysły i w sumie nic o tym nie wiem.

Zajęło mi chwile, zanim zrozumiałam o co chodzi w tym bałaganie, w którym jedni wyrzynają drugich. Najpierw byłam mimowolnie za jednymi, potem za drugimi, potem przeciwko wszystkim. Nie mogłam już czytać o tej paranoi. We wstępie Kapusciński pisze, ze to były nasze Bałkany i Kaszmir, że to nasza Irlandia i Hiszpania, miejsce wojny domowej. Ze nie było tam linii frontowych i granic, a tajemnicze, jednakowo ubrane oddziały przesuwają się pod osłoną nocy. I o sile tradycji nienawiści, która określa się poprzez wrogość do swojego sąsiada. Nie-Ukrainiec to Polak. Mniej więcej zaczęłam rozumieć jak przeczytałam jak formowały się walki o Lwów ("polskie miasto") czy Przemyśl (dla mnie zawsze ukraińskio-polsko-żydowskie, ale jeden z bohaterów książki Smoleńskiego mówi "jak Przemyśl Ukraiński, to może Berlin polski?"). Wtedy dopiero zajarzyłam, ze na mojej mapie coś się nie zgadza, i ze to nie chodzi o to co do kogo... W pełni układa się to po przeczytaniu Jewchena Stachiwa o tym, żeby razem, demokratycznie. I przypomniałam sobie, ze ja tak miałam naturalnie. Przez wakacje mieszkałam w miejscu, gdzie byli Żydzi (bo były ich groby) i byli Ukraińcy (bo niektórzy śpiewnie mówili, mieli niezwykłe imiona jak żona pana Senyka, Paraskiewa, lub chodzili na groby opisane cyrylicą) lub byli swojscy, nasi (ale np. nazywali się Misiak, co teraz rozpoznaje jako polsko-ukraińskie nazwisko)...

No i teraz jak to piszę, to przychodzą mi znów na myśl słowa Kapuscińskiego: Jaka bezmierna siła tradycji żyje w tych ludziach! Ten kult ziemi grzebalnej i martwego ciała, ten władający wszystkim świat symboli, mitów i znaczeń, to bezradne rozpamiętywanie zmarłych, bezustanna troska gdzie ich pochować, w ktore miejsce przenieść, jaki krzyż postawić, jaki napis umiescic. (...) Groby, kopce, kurchany. One nas strzegą. Mnie one nauczyły zadawać pytania - bez grobow byc moze nie zauważylabym róznic między ludźmi. I nie zaakceptowała, że istnieją sobie kolo siebie (tyle, ze niektorych nie ma - macewy byly zawsze zaniedbane). Jak mogłam o tym zapomniec? Chyba przez te symbioze i przekonanie, ze w historii tak juz jest, ze trzeba z Wolynia do Zamoscia, Plocka czy Pionek, że wszyscy razem i tak sie mieszają na jednym terenie i że nazwisko Kozak zyskuje się po wyjeździe z Ukrainy. No i że mój ojciec wrocił na te tereny, zeby znaleźc moją matkę, to już jest totlny obłed i proszę - w tym wypadku wole mysleć, z nie gnaly go tam tradycja i korzenie. Paranoja, jaką owe dwa słowa reprezentują w książce odwodzi mnie daleko od tego uwodzicielskiego konceptu.

czwartek, 11 marca 2010

powinni mi płacić za kłopoty z miłością

bo pojawia się wtedy we mnie zacięta pracoholiczka. nie ma jak napisać sobie jeszcze jedno zdanie, i wysłać jeszcze jednego emaila, żeby już nie myśleć o przypadkowych spotkaniach, impulsywnych decyzjach, ogólnym obiegu ciał i tajnych haseł, o tym, ze ludzie nie idą po pomoc kiedy powinni, i że coraz wiecej ludzi powinno. o fajnym czasie, który można sobie zmazać jedną źle zinterpretowaną rzeczą, takimi rzeczami, o których nie pisze się opowiadań, tylko piosenki.

a ja paradoksalnie rosnę w siłę.
wiosna idzie, zrzucamy toksynki. odcedzamy smutki. pracujemy ze sobą i lubimy sie budzic. idzie nowe.

czwartek, 18 lutego 2010

24 h

trzy razy po nosie
i mam nadzieję, ze nie więcej.
o tym, ze nie jak filmie, raczej jak w serialu i to średnio zabawnym.
że nie ponad wszystko i nie że empatia i nie że zrozumiemy.
chciałabym koc na głowę i spłakać. ale na szczęście nie mogę
nie ma przestoju trzeba sobie poradzić i iść dalej
lubię wiedzieć że wszyscy się mylimy, to chyba mi daje możliwość w ogóle pójścia dalej
ale wolę żyć w kalifornijskim serialu, gdzie uczucia nie wygasają, tylko idą falą
a wszyscy obserwuja swoje emocje i przepsychologizowują

ide pracować



poniedziałek, 15 lutego 2010

Zasypało. Wszystkim.
Niepokojące głosy z Katmandu.

piątek, 5 lutego 2010

jesteśmy na 64 miejscu w "setce" Obiegu ...

64. (awans z 89)
Miesiąc Fotografii w Krakowie/ZPAF i Ska (Karol Hordziej, Agnieszka Kozak, Piotr Lelek, Tomasz Gutkowski)
F/I - najlepsza galeria fotografii w Krakowie i zapewne w Polsce, do tego z roku na rok ciekawszy Miesiąc Fotografii (w 2009 wystawa Archiwum centralne i gość specjalny Czechy). Pokazują publiczności, krytykom i kuratorom, jak inspirującym medium wciąż pozostaje fotografia.

czwartek, 28 stycznia 2010

Zwierzęta dzielą się na

Ciągle musze sobie przypominać (choc ostatnio robie to bezwiednie), to co Borges przepisał z pewnej chińskiej encyklopedii:

Zwierzęta dzielą się na:

  1. należące do cesarza
  2. zabalsamowane
  3. oswojone
  4. mleczne świnie
  5. syreny
  6. wolne psy
  7. zawarte w tej klasyfikacji
  8. takie, które zachowują się jak oszalałe
  9. niezliczone
  10. rysowane cienkim pędzelkiem z wielbłądziego włosia
  11. etc.
  12. takie, które właśnie rozbiły dzbanek
  13. takie, które z daleka przypominają muchy
Niestety wiąże mnie to mocno z przeszlością.

piątek, 22 stycznia 2010

Pani Robinson

Przeczytałam rano wiadomośc o żonie premiera Irlandii Pólnocnej, i troche pomyslalam, ze to kara boska dla tego dziwnego kraju, w ktorym bija się o te same głupie zasady, tylko, ze po dwóch stronach. Że jeśli jest jakaś pani bóg, to ona się teraz tam mocno śmieje. A cała historia napawa mnie optymizzmem, kiedy opowiem ją sobie inaczej niż media. Oczywiście niepokoi mnie ta wersja z defraudacją pieniedzy, ale cóż... Nie dość że Pani Robinson jest piękną kobietą koło sześćdziesiątki to jeszcze do tego - podobno - od lat nie wierzy w monogamię (a raczej, kurde co za bład, monoandrię!!!). Polecony jej opiece przez jednego z jej kochanków na łożu smierci (nota bene rzeźnika - "Chłopiec rzeźnika" nabiera nowych kontekstów) syn staje się jej kochankiem. Podobno nie jest pierwszy w cudzołóżu premierowej, ma 19 lat i nie umie się zachowac, kiedy Pani Robinson daje mu pieniądze pozyskane od lobbystow, więc chłopak i znika, no ale taki już nasz kobiecy los. Kiedy cała historia wychodzi na jaw, mąż - premier wybacza cudzołóstwo, żona idzie do szpitala psychiatrycznego mówiąc o depresji, a Irlandia Północna śpiewa przebój z filmu "Absolwent".

Dlaczego mnie to cieszy? Nie tylko dlatego, że - jak mawiał choćby Eric Rohmer (choć dopatrzenie się tego w jego filmach jest pewnego rodzaju akrobacją) - świat jest fabułą.

Również dlatego, ze Pani Robinson - w mojej wersji opowieści - pokazała światu, ze sześdziesięcioletnia kobieta moze chcieć romansu i seksu, że możliwy jest związek między dziewiętnastolatkiem i sześcdziesięciolatką. Ze oparty na pieniadzach i władzy powiecie? A na czym innym opierają się związki dziewiętnastoletnich kobiet i i sześdziesięcioletnich panów? I chyba nie sa oni zazwyczaj w tak "dobrym stanie" jak Pani Robinson... Godząca nota bene żarliwą religijnośc i wiarę poliandrię! Której wybacza mąż (super z jego strony) a ona sama, żeby uniknąć hałasu ukrywa się w szpitalu przed wścibskimi dziennikarzami, czytajac sobie pewnie książki. Lobbysci dostali za swoje, premier bedzie miał urlop, dziewiętnastolatek wymarzoną knajpkę. Czy wyliże się Irlandia? Oby nie, a przynajmniej niech nie wraca do tego skostniałego systemu cnoty i "to nie my".

Czekając dziś na coś dostałam do rąk stare czasopismo, w którym opublikowano badania z '95 i teraz (lato 2009). I usmiechnelam się na zaskakujące różnice: że wtedy na kobietę prezydenta zaglosowalaby tylko 20 % facetów, a teraz 70%, ze do operacji biustu wtedy naklanialby partnerkę co drugi facet, teraz tylko jakieś 20%. Zmienia się.

Jednocześnie rano mama czyta mi o parytecie, który ja bardzo kręci. We Francji w zarzadach firm (gdzie seksizm zbiera największe żniwo - choćby sprawa Jordan Wimmer, która pozwała swojego szefa Marka Lowe - świetny artykuł o tym TU - swoja droga w sądzie Lowe uzywa argumentu, ze nie jest monogamistą i w życiu miał wiele kobiet: czy analogicznego argumentu moze użyć Pani Robinson? nie mówiąc juz o tym, ze Lowe, tak samo wiedziony przez wladzę jak ona, jest po prostu ropuchą, a pani Robinson atrakcyjną kobietą) bedzie musiało zasiadac 40 % kobiet. Moja automatyczna reakcja jest - dlaczego nie 50%? Oczywiście rozumiem - jak piszą w artykule, ze parytet jest żenującym narzędziem i straszne jest, że do niego trzeba się odwoływac, ale skąd to 40%? Nie mozna już było iśc na całość, co? To w końcu nadal mniejszość - jesli jeszcze weźmiemy pod uwagę to, ze podobno kobiety rzadziej zabieraja głos i nadal nie nauczone sa walczyc o swoje - te 40 procent to tak naprawdę 30, moze 20... To niech zaczną mówić, tak? Walczyć o swoje, tak? A probowaliscie kiedyś? Ostatnio mi sie to zdarzyło: trzech facetow, dwie dziewczyny, decyzje do podjęcia. Zaproponowałayśmy rozwiazanie. 2,5 h pózniej, kiedy gadali, gadali, "kogucili", opowiadali sobie wewnetrzne dowcipy, mierzyli, sprawdzali - doszli "empirycznie" do naszego rozwiązania. Cieszy mnie to w jakims sensie... Przynajmniej będą mieli w nie wiarę, bo przecież nie mieliby, gdyby po prostu "dziewczyny powiedziały"...

Anyway. Pani Robinson to dzisiejszy trop. Obejrzałam przed chwilą "500 Days of Summer" (po polsku chyba "500 dni milości" - jak zwykle w polskim tlumaczeniu kawa na ławę! dobrze, ze nie 300, albo coś... no i pomijamy cierpienie w tych dniach milości, w końcu to integralna część) no i tam obecnośc "Absolwenta" cudownie gra. To chyba pierwszy film, który tak poczułam, ale poczułam "pokoleniowo", bo oprócz tego poważnie wybil mnie z równowagi. To znaczy, ze ciesze się, ze jest reżyser, który wie co to Moleskin, jakie piosenki nam puszcza w knajpie, jak się hipstersko ubrac - że jest czuły na nas, na świat. I nie przesadza. Nie robi efektu "Maja Kleczewska pokazuje w teatrze jak wygląda dyskoteka", nie. Nie robi tez totalnego hipster porn. Jest sobie. Troche o dziwakach, troche o dziwakach, ktorymi każdy z nas jest (ciekawe czy tak było tez z "Absolwentem"?), o takich co nie wiedza co z nimi dalej (w ksiązce "Absolwent" to główny motyw). Jest tam też ta taka nasz pokoleniowa zajwka na szczegół, na paralelę - ty i ja to samo - a mzoe to jest stała zajawka i nie jaramy sie wcale tym, że ja meksykańskie, ty na parze? Niestety też - i to oczywiście sprawilo, ze się popłakałam - jest ta nasza zajawka na epizodyczność. Kocham ją i nienawidze zarazem. Kiedy w filmie jestem "nią" - kocham, kiedy "nim"- rycze jak bóbr. Ale byłam po obu stronach. I - choć boli jak cholera tych co ma boleć - to trzeba to sobie obejrzeć. Jedyne, czego bym sobie zyczyła kompletnie nie życzac sobie, bo wierze, ze brokenheart (wbrew architecture of happiness ;) nadaje jednak jakiejś wagi życiu - to to, zeby sekwencje naprawde mijały tak szybko jak w tym filmie, a po Summer, była Autumnn soooooooo fucking quickly. Because it's not :)

czwartek, 21 stycznia 2010

Nowy typ Holly Golightly

nie mogłam się od tej mysli uwolnic czytając dziś DF o kradzieży napisu z Oświęcimia: że zleceniodawca tej operacji - Anders Hoegstroem - to jakis taki typ nazistowskiej Holly Golightly z małego szwedzkiego miasteczka.

Naczytałam sie wystarczajaco skandynawskich kryminałów (ostatnio ulubiony Nesbo, Mankell, jeszcze nie Larsson) żeby wiedziec jak mocno zakłócają ikeowy porzadek dwie sprawy: przemoc wobec kobiet i neonaziści. Kradziez napisu wydawała się byc po prostu historią z ksiązki tych panów. Równie dziwną, co histria o konwoju amerykańskiego prezydenta w trylogii Nesbo.

Jednak historia rzeczywistego - o ile nim jest oczywiście - zleceniodawcy jest absolutnie niebywała. A moze zbyt bliska i realna? Przypadkiem Hoegstroema powinni zająć sie trenerzy i specjalisci od rozwoju osobistego - chłopak co sobie wymarzy- ma. Jego "ściezka kariery" przypomina bohatera "Złap mnie jesli potrafisz", wymieeszanego ze specjalistami z "Fakty i akty" - z tym że w takim skleconym w domu przy wódce wydaniu.

Neonazista, który przekształca się w neofite praw człowieka na oczach kamer, edukator jeżdzący po szkołach i jednoczesnie defraudujacy pieniadze organizacji antyfaszystowskich. Przylizany mięśniak nawołujacy do gejowskiej rewolucji. Samozwańcza diva conajmniej dwoch wykluczajacych się ruchów. Do tego - odpowiednik stu dolarów na toaletę Holly - ciągle utrzymujacy sie z pieniedzy swojego kuratora ( Czy Lisbeth Salander mogla sobie wybrać kuratora?) i dotacji organizacji antyfaszystowskich ...

W tekscie w DF - opatrzonym sensacyjnym nagłówkiem "dziennikarze Dużego Formatu rozmawiali z Andersem Hoegstroemem" co przypomina mi anegtotę Szczygła o Vondrackovej, kiedy facet mówi mu, ze ja zna, bo go zapytała gdzie jest toaleta... - aż roi się od smaczków, ktore aż prosza sie o hipertekst, reportaż, filmiki na youtube. Chocby historia faceta, który dokonał morderstwa na policjantach w takcie rozboju bedąc na przepustce, bo miał wystepowac w resocjalizacyjnym przedstawieniu na temat antyfaszyzmu...

I zdjęcie neonazistowskiej Holly - Anders Hoegstroem wygląda jakby miał makijaż, wydepilowane brwi, zaczesana starannie fryzurę. "Wyprasowane dżinsy" - pisza dziennikarze DF... Troche to moze odbiega od standardu Givenchy, ale jednak coś w tym jest. Cudowny mitoman, który stwarza teraz serię zamachów na Szwecję. Jesli stwarza tak, jak przy przenoszeniu mebli z pewnym Polakiem kradzież "Arbeit macht frei" - to ja sie boję o Szwecję.

To było uśpienie.

czwartek, 7 stycznia 2010

Ja to tymyśliłem - powiedziałaby Dzi

Z miejsca do miejsca - 8 stycznia 2010

19:00 Galeria ZPAF i Ska, ul Tomasza 24
wernisaż wystawy Janka Dziaczkowskiego "Japanese Monsters Movies"

20:00 Spółdzielnia Goldex Poldex, ul. Józefińska 21/12
(I piętro w oficynie)
koncert zespołu "Anna Dymna" (skład: Agnieszka Polska, Tomek Kowalski, Janek Plater) - wstęp wolny
tu będzie można również zobaczyć wystawę Jacka Paździora
(prosimy o najwyżej 15 minut spóznienia na koncert !!! ;)

21:30 Galeria Starmach, ul. Węgierska 5
wystawa Krzysztofa Zielińskiego "Briesen", zwiedzanie z autorem

22:00 Miejsce Bar Podgórze, ul. Węgierska 1
oficjalne otwarcie

Kolory Bed&Breakfast oferują 15% zniżki na tajemne hasło dostępne pod adresem mailowym mdulska@sztukawizualna.org

Asiasiasiasiasiasiasiasiasiasiasiasiasiasiasiasia

Taki dowcip psychoanalityczny, ze mój syn nareszcie się ustatkował ;)

Doktorat

Podziękowania

Wszystkie ceremonie , z wręczaniem Oscarów na czele, oglądam zawsze ze zdziwieniem i zazdrością. Zawsze ciekawiły mnie te długie dziękczynne mowy dla rodziców, kolegów czy psów, które dały nagradzanym natchnienie. Skoro więc mam juz okazję wygłosić podziękowania , musze ja wykorzystać do końca. (…) Na początek oczywiście rodzina (…). W nastepnej kolejności pragne podziękować przyjaciołom(…). Musze tez wspomnieć o tych, których twórczość zawsze mnie inspirowała: Honore de balzaku, Patricii Highsmith, Sakim, Trumanie Capowe, Christopherze Isherwoodzie, Resacie Ekremie Kocu, Andre Gidzie, markizie de Sade, Choderlosie de Laclos, Yusufie Atilganie, Husajnie Rahimim Gurpinarze, Gore Vidalu, Serdarze Turkucie i innych.


Sa jeszcze ci, których kompozycje dodaja mi skrzydeł ; G.F. Haendel, Gustaw Mahler, Shubert, V. Bellini (zwłaszcza „Norma”), Czajkowski, Eric Satie, Philips Glass, Cole Porter, Eleni Karaindrou, Michel Berger i właściwie wszyscy pozostali muzycy.


I wokaliści, a zwłaszcza śpiewaczki operowe, na czele z Maria Callas, Lucią Popp, Leylą Gencer, Anną Morfo, Teresą Berganzą, Montserrat Caballe, Inessą Galante, Gulgez Altindag. Ale także Franco Corelli, Placido Domingo, Thomas Hampton, którego plakat wisi w mojej sypialni tuż obok portretu Marii Callas; Jose Cura, Tito Schipa, Fritz Wenderlich, Suat Arikan, który śpiewa z tak wielką pasją, że jego głos przenika mnie do szpiku kości,; Leonard Bernstein, także jako kompozytor, Sekta Kara, która zapewnia mi przyjemność słuchania i ucztę dla oczu; oraz najgorsza sopranistka w historii Florence Foster Jenkins.


Z podobnych powodów wymieniam też Minę, której płytę kupię, gdy tylko się ukaże, Barbarę Staraisand – tę sprzed lat osiemdziesiątych, kiedy jeszcze nie zmieniała trzyminutowych piosenek w pięciominutowe opery, George Dalarasa, Hildegard Knef, Sylvie Tartan, Veronique Sanson, Jane Birkin, Patty Pravo, Michaela Franksa, Lee Oscara, Manhattan Transfer, Supertrampa, Juliette Greco, Ajdę Pekkan (ale ją też w wersji sprzed 1988), wspaniałą Humeyę , Nukhet Duru, która każda śmieciową piosenkę potrafi przemienic w arcydzieło, Gonul Turgut, która porzuciła spiewanie z wciąż mi nieznanych przyczyn i nadal nie mogę tego odżalować, Aylę Dikmen (ale wyłącznie z jej kostiumy) i Madonnę, za której piosenkami nie przepadam, ale podoba mi się, ze jest.


Na moja niekończącą się liste musze dopisac też ludzi kina, wśród których musza się znaleźć Luchino Visconti, John Waters, Joseph Losey, Pedro Almodovar, zwłaszcza za jego „Prawo pożądania” , Bertrand Blier, jeszcze zanim totalnie odjechał, Fassbinder za Querelle, John Houston, Truffaut, Salvatore Samperi za „Skandal”, Mauro Bolognini, Ernest Lubitch, George Cykor, Billy Wilder, Alain Tanner za „W białym mieście”, które oglądam najczęściej, oczywiście Audrey Hepburn, Jeanne Moreau, Elizabeth Taylor – zwłaszcza zza jej głos, Lilian Gis i Betce Davis za „Sierpniowe wieloryby”, pieknie starzejaca się Catherine Deneuve, Faye Dunaway, zanim jeszcze stala się karykaturą samej siebie, Gulietta Masina, Cate Blanchett, Tilda Swinton, Emma Thompson, Divie, która jest szczytem sztuczności, Bruno Ganz, Ruppert Everest, wczesny Alain Delon, Patrick Dewaere, którego obwiniamza to, że tak wczesnie odszedł, Dirk Bogarde i Montgomery Clift, mimo, że wypierają się swojej przeszłości, zawsze i wszedzie Gary Cooper, Terence Stamp, za Kolekcjonera i za Teoremat , i oczywiście Priscillę, Franco Nero, Steve Martin i Dennis Hopper, których obecność sprawila, że musicalem obejrzeć wiele beznadziejnych filmów, John Cleese i właściwie cały Latający Cyrk Monthy Pytona oraz Hotel zacisze (…).


Dziękuję też Johnowi Priuttowi, Tony’emu Ganzowi , Jasonowi Branchowi, Mike’owi Timberowi, Taylorowi Brubankowi, Aidanowi Shaw i świętej pamięci Alowi Parkerowi za to, że są i byli. A także dziesiątkom tych, których nazwisk nie znam.


Wielkie dzięki dla tych, którzy wznieśli się na szczyty kiczu i wśród których musi znaleźć się Pierre i Gelles, Tom of Finland, Hieronim Bosch, Breughlowie – ojciec i syn, Edward Hopper, Tamara Łempicka, Bolero, El Greco, Modigliani, A. Vizzi, Pablo Picasso; a także Leonardo, Michał Anioł i Caravaggio – za ich mistrzostwo i to, ze należą do rodziny, Latif Demirci, który sprawia, ze nie mogę się doczekać niedzieli, i studio fotograficzne Zumrut w alei Siraseviler, od którego witryny nie nigdy nie mogę oderwac wzroku.


Dziękuję także Mae West, Tallulah Bankhead i Bedii Muvahhit, za ich błyskotliwą inteligencję i dowcip, który przypomina mi, że życie jest przyjemnością, oraz Gencay Gurun i po raz kolejny Trumanowi Capowe za ich styl. A przede wszystkim dziękuję Deryi Toldze Uysalowi, który od siedmiu lat dzieli ze mną wszystko. Co dobre i złe, z niezwykłą cierpliwością i miłością przyjmuje wszystkie moje wybuchy złości, depresje, kaprysy i zmęczenie i daje mi bezwarunkowe wsparcie w każdej sytuacji.

Dziękuję wam gorąco i gorąco was wszystkich pozdrawiam.

Mehmed Murat Somer

Autor serii kryminałów „Hop – Cziki – Yaya” (słowa te określały kiedyś homoseksualistę w Turcji) których głównym bohaterką jest transwestyta-informatyk. Powyższy cytat wieńczy jego „Zabójstwo proroków”.