środa, 2 czerwca 2010

30

Warto mieć 30, żeby przypomnieć sobie dużo rzeczy. Ale po kolei. Warto jechać w tym celu daleko, żeby móc zejść piętro niżej do Bartka i zapytać, czy ma jakąś książkę na daleką podróż, na parę godzin w samolocie. Że różnorodnie i wartko. A potem zabrać ze sobą zbiór reportaży Szczygła i leżąc sobie na Catalina Island być w szkole na Dąbiu w Krakowie, telepać się ze złości czytając o aborcji, przypomnieć sobie wszystko - że należy nadal działać, że moja walka powinna trwać. Pod inną palmą (w tle przechadzają się źle opłacani miejscowi, grabiący do czysta plażę) przeczytać w końcu - choc naprawde nie chciałam przez lata nic na ten temat wiedzieć - o IPN czy Wujku. Zacząć piękną opowieścią Szczygla o polędwicy sopockiej i czarnych talerzach, a skończyć jednak na smutno. Bo kiedy Hanna Krall liczy przez telefon Szczygłowi ile osób stoi do kolejki w Ikea, to w tym jest jakas nadzieja. A na końcu jakieś babranie się. Niedokończone sprawy, jak z aborcją.

Ale warto przeskoczyć zgrabnie z tej książki do innej. I zjeśc przeterminowany jogurt na pokladzie Air France, żeby się rozchorować i znaleźć Pawła Smoleńskiego "Pochowek dla Rezuna". Nie wiem co mnie skłoniło do wzięcia do ręki książki o UPA. No nie wzięłabym jej raczej, gdyby nie reportaże Szczygla. Stwierdziłabym , ze nie dla mnie. I nie miałabym czasu jej przeczytać..

Bo o UPA nie wiem nic. O akcji Wisła, O Wołyniu. Bo pani od historii miała inne rzeczy na głowie i tak wyszło, z resztą i tak bym nie uwierzyła jej konserwatywnej wizji świata. No i doszłam do 30 łażąc po spalonych przez UPA wsiach od dzieciństwa i przyjmując, ze po prostu jest to jeszcze jeden skrót. Tymczasem książka Smoleńskiego uaktywniła mi w mózgu nowe obszary. Czuje się jak na innych hormonach, podkąpana w historii, układanka zaczyna się zgadzać, co więcej pięknie się zarysowując. Po pierwsze miejsca z książki. Jak nie Bircza i Przemyśl, to Siedliska, gdzie jeździliśmy zbierać resztki skamieniałego lasu, gdzie jest prawie tajska kaplica na wodzie. Gdzie w środku lasu znajdowaliśmy ruiny wioski. Lub miejsca, gdzie jeździliśmy w Bieszczadach na wakacje. O których opowiadała Daria. Leżajsk - ale nie ten od cadyka.

Nazwiska. Większość nazwisk z tej książki to cale moje dzieciństwo. Pan Hrycak, czy pani Misiakowa (potrafiła wyjść na ulice w samej halce, bo zapomniała spódnicy), Czech (bardzo ukraińskie, co?). Znałam ludzi o tych nazwiskach, lub oglądałam ich nagrobki na cmentarzu, na którym bruśnieńskie krzyże były oznaczane cyrylicą.

No i dalej rzeczy, które pamiętam z dzieciństwa (nie tylko ulubione opowieści pana Latuszka o rzeziach), ze prababcia, Polka - którą znałam - jest z Wołynia, coś o ukrywaniu się w zbożu i potem, ze Zamość i potem , ze dalej. Poskładało się. A do końca historyjkę doprowadziły słowa księdza Ułasa ...ich krow i nasza krow. Lacka i Kozacka. Bo idąc tropem prababci (Polki z Wołynia) i dziadka ( o nazwisku Kozak - z Gorki Kozackiej w lub koło Zamościa, gdzie podobno osadzili się Kozacy) to mam w sobie obie. I w sumie to tylko domysły i w sumie nic o tym nie wiem.

Zajęło mi chwile, zanim zrozumiałam o co chodzi w tym bałaganie, w którym jedni wyrzynają drugich. Najpierw byłam mimowolnie za jednymi, potem za drugimi, potem przeciwko wszystkim. Nie mogłam już czytać o tej paranoi. We wstępie Kapusciński pisze, ze to były nasze Bałkany i Kaszmir, że to nasza Irlandia i Hiszpania, miejsce wojny domowej. Ze nie było tam linii frontowych i granic, a tajemnicze, jednakowo ubrane oddziały przesuwają się pod osłoną nocy. I o sile tradycji nienawiści, która określa się poprzez wrogość do swojego sąsiada. Nie-Ukrainiec to Polak. Mniej więcej zaczęłam rozumieć jak przeczytałam jak formowały się walki o Lwów ("polskie miasto") czy Przemyśl (dla mnie zawsze ukraińskio-polsko-żydowskie, ale jeden z bohaterów książki Smoleńskiego mówi "jak Przemyśl Ukraiński, to może Berlin polski?"). Wtedy dopiero zajarzyłam, ze na mojej mapie coś się nie zgadza, i ze to nie chodzi o to co do kogo... W pełni układa się to po przeczytaniu Jewchena Stachiwa o tym, żeby razem, demokratycznie. I przypomniałam sobie, ze ja tak miałam naturalnie. Przez wakacje mieszkałam w miejscu, gdzie byli Żydzi (bo były ich groby) i byli Ukraińcy (bo niektórzy śpiewnie mówili, mieli niezwykłe imiona jak żona pana Senyka, Paraskiewa, lub chodzili na groby opisane cyrylicą) lub byli swojscy, nasi (ale np. nazywali się Misiak, co teraz rozpoznaje jako polsko-ukraińskie nazwisko)...

No i teraz jak to piszę, to przychodzą mi znów na myśl słowa Kapuscińskiego: Jaka bezmierna siła tradycji żyje w tych ludziach! Ten kult ziemi grzebalnej i martwego ciała, ten władający wszystkim świat symboli, mitów i znaczeń, to bezradne rozpamiętywanie zmarłych, bezustanna troska gdzie ich pochować, w ktore miejsce przenieść, jaki krzyż postawić, jaki napis umiescic. (...) Groby, kopce, kurchany. One nas strzegą. Mnie one nauczyły zadawać pytania - bez grobow byc moze nie zauważylabym róznic między ludźmi. I nie zaakceptowała, że istnieją sobie kolo siebie (tyle, ze niektorych nie ma - macewy byly zawsze zaniedbane). Jak mogłam o tym zapomniec? Chyba przez te symbioze i przekonanie, ze w historii tak juz jest, ze trzeba z Wolynia do Zamoscia, Plocka czy Pionek, że wszyscy razem i tak sie mieszają na jednym terenie i że nazwisko Kozak zyskuje się po wyjeździe z Ukrainy. No i że mój ojciec wrocił na te tereny, zeby znaleźc moją matkę, to już jest totlny obłed i proszę - w tym wypadku wole mysleć, z nie gnaly go tam tradycja i korzenie. Paranoja, jaką owe dwa słowa reprezentują w książce odwodzi mnie daleko od tego uwodzicielskiego konceptu.

Brak komentarzy: