W telewizji pokażą film o Miłoszu
Donata Subbotko
2009-08-13, ostatnia aktualizacja 2009-08-13 19:49
"Czarodziejska góra. Amerykański portret Czesława Miłosza" reż. Maria Zmarz-Koczanowicz - 14 sierpnia, TVP Kultura, godz. 12
Kiedy w 1972 r. Josif Brodski wygnany z ZSRR przyjechał do Stanów Zjednoczonych, zapytano go, jaki jest jego zdaniem największy poeta amerykański. Odpowiedział: na pewno go nie znacie, nazywa się Czesław Miłosz. Wtedy tylko parę osób kojarzyło, o kim mówi. Ameryka nie wiedziała, że gości jednego z najwybitniejszych poetów XX wieku. Miłosz znany był tam jedynie jako tłumacz polskiej poezji powojennej, głównie Zbigniewa Herberta, oraz profesor literatury słowiańskiej na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley. Film dokumentalny Marii Zmarz-Koczanowicz z 2000 r. opisuje Miłosza w Ameryce, która stała się z przymusu drugą ojczyzną poety. Opowieść snują jego bliscy (żona Carol i wnuczka Erin Gilbert), przyjaciele (m.in. Robert Hass), amerykańscy pisarze (m.in. Susan Sontag), krytycy literaccy i amerykańscy studenci noblisty. O sobie w Kalifornii opowiada także on sam, chwilami sięgając do swoich wierszy.Po raz pierwszy pojechał do Ameryki tuż po wojnie w 1946 r., kiedy kontrastujący ze zburzoną Warszawą widok drapaczy chmur "obraził go osobiście". Znalazł się tam w roli attaché w polskiej ambasadzie. Trzy lata później postanowił zerwać z komunizmem i wrócił do kraju. Choć mógł w Stanach zostać na zawsze, uważał, że nie ma tam co robić jako ten, który pisze po polsku. A potem to Ameryka Miłosza nie chciała. Kiedy w 1950 r. biedował we Francji i starał się o powrót do Stanów, odmawiano mu wizy, bo pojawiały się donosy, że jest sowieckim szpiegiem. "Będziecie żałować, bo on kiedyś dostanie Nagrodę Nobla!" - krzyczała wówczas w Departamencie Stanu pierwsza żona Miłosza Janka, jak sam wspominał w swoim "Abecadle".
10 lat później - już po zdobyciu sławy "pisarza politycznego" publikacją "Zniewolonego umysłu" - Ameryka sama go zaprosiła, aby wykładał w Berkeley, gdzie po otrzymaniu profesury osiadł na dobre. Mieszkał na swojej czarodziejskiej górze - w małym domku z ogrodem na wzgórzu Grizzly Peak, pijąc burbon co wieczór przed telewizorem, sporą część amerykańskiego życia wiodąc w "pijackim zwidzie", jak stwierdził w filmie Zmarz-Koczanowicz. Wyobcowany i samotny (sam do siebie słał listy), a jednak w komfortowych warunkach. Pierwsza książka z jego wierszami wyszła w Ameryce dopiero w 1973 r. - kiedy już znudziło go bycie "tłumaczem Herberta" i zaczął przekładać także swoją poezję. Z czasem Miłosz stał się "amerykańskim poetą", co po latach zwątpienia było dla niego przyjemne.
Nagroda Nobla (1980) dała mu swobodę - nie musiał już tłumaczyć Amerykanom, że jest poetą z Polski. Jego znajomy Leonard Nathan, poeta i tłumacz, wspomina, że kiedy Miłosz dostał Nobla, "New York Times" zadzwonił do niego z pytaniem, jakie ten wielki poeta ma hobby. Odparł, że poeci nie mają hobby, tylko obsesje, i że pan Czesław tłumaczy Stary Testament na język polski, na co po drugiej stronie słuchawki zapadła śmiertelna cisza. Może tak zresztą Miłosz chciałby być zapamiętany. Przecież na pytanie Aleksandra Fiuta w "Czesława Miłosza autoportrecie przekornym", jaki obraz siebie byłby mu najbliższy, odpowiadał, że najlepiej by się czuł, "gdyby to był obraz poety hermetycznego, który siedzi w pantoflach i tłumaczy Biblię". Bywał zadziwiony, że uchodzi za myśliciela, a wizerunek jego jako moralisty wydawał mu się humorystyczny. "Ja całe życie się dziwię. Dziwię się, jak układa się moje życie. Nie mogę tego zrozumieć. Same dziwne rzeczy" - mówi Miłosz w filmie. Robert Hass z kolei wspomina, że nigdy nie widział Miłosza tak szczęśliwego jak wtedy, gdy studiował znalezioną w antykwariacie polską książkę z ilustracjami bielizny z przełomu XIX i XX w. Opowiada także, jak kiedyś zastał Miłosza uczącego się litewskiego. Zapytany, dlaczego uczy się akurat tego języka, poeta odpowiedział, że "może to będzie język w niebie".
Oczywiście, wszystkie biografie są fałszywe - mawiał Miłosz, ale film Marii Zmarz-Koczanowicz na podstawie scenariusza literaturoznawcy Andrzeja Franaszka i wydawcy Jerzego Illga świetnie rysuje amerykański portret poety, który nigdy "nie zadomowił się w tamtejszej roślinności". I choć jeździł na coroczny przylot jaskółek nad Zatokę San Francisco, to tęsknił do dębów, lip i buków, a jego depresje gasił zawsze dobry humor żony Carol.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz