Przeczytałam rano wiadomośc o żonie premiera Irlandii Pólnocnej, i troche pomyslalam, ze to kara boska dla tego dziwnego kraju, w ktorym bija się o te same głupie zasady, tylko, ze po dwóch stronach. Że jeśli jest jakaś pani bóg, to ona się teraz tam mocno śmieje. A cała historia napawa mnie optymizzmem, kiedy opowiem ją sobie inaczej niż media. Oczywiście niepokoi mnie ta wersja z defraudacją pieniedzy, ale cóż... Nie dość że Pani Robinson jest piękną kobietą koło sześćdziesiątki to jeszcze do tego - podobno - od lat nie wierzy w monogamię (a raczej, kurde co za bład, monoandrię!!!). Polecony jej opiece przez jednego z jej kochanków na łożu smierci (nota bene rzeźnika - "Chłopiec rzeźnika" nabiera nowych kontekstów) syn staje się jej kochankiem. Podobno nie jest pierwszy w cudzołóżu premierowej, ma 19 lat i nie umie się zachowac, kiedy Pani Robinson daje mu pieniądze pozyskane od lobbystow, więc chłopak i znika, no ale taki już nasz kobiecy los. Kiedy cała historia wychodzi na jaw, mąż - premier wybacza cudzołóstwo, żona idzie do szpitala psychiatrycznego mówiąc o depresji, a Irlandia Północna śpiewa przebój z filmu "Absolwent".
Dlaczego mnie to cieszy? Nie tylko dlatego, że - jak mawiał choćby Eric Rohmer (choć dopatrzenie się tego w jego filmach jest pewnego rodzaju akrobacją) - świat jest fabułą.
Również dlatego, ze Pani Robinson - w mojej wersji opowieści - pokazała światu, ze sześdziesięcioletnia kobieta moze chcieć romansu i seksu, że możliwy jest związek między dziewiętnastolatkiem i sześcdziesięciolatką. Ze oparty na pieniadzach i władzy powiecie? A na czym innym opierają się związki dziewiętnastoletnich kobiet i i sześdziesięcioletnich panów? I chyba nie sa oni zazwyczaj w tak "dobrym stanie" jak Pani Robinson... Godząca nota bene żarliwą religijnośc i wiarę poliandrię! Której wybacza mąż (super z jego strony) a ona sama, żeby uniknąć hałasu ukrywa się w szpitalu przed wścibskimi dziennikarzami, czytajac sobie pewnie książki. Lobbysci dostali za swoje, premier bedzie miał urlop, dziewiętnastolatek wymarzoną knajpkę. Czy wyliże się Irlandia? Oby nie, a przynajmniej niech nie wraca do tego skostniałego systemu cnoty i "to nie my".
Czekając dziś na coś dostałam do rąk stare czasopismo, w którym opublikowano badania z '95 i teraz (lato 2009). I usmiechnelam się na zaskakujące różnice: że wtedy na kobietę prezydenta zaglosowalaby tylko 20 % facetów, a teraz 70%, ze do operacji biustu wtedy naklanialby partnerkę co drugi facet, teraz tylko jakieś 20%. Zmienia się.
Jednocześnie rano mama czyta mi o parytecie, który ja bardzo kręci. We Francji w zarzadach firm (gdzie seksizm zbiera największe żniwo - choćby sprawa Jordan Wimmer, która pozwała swojego szefa Marka Lowe - świetny artykuł o tym TU - swoja droga w sądzie Lowe uzywa argumentu, ze nie jest monogamistą i w życiu miał wiele kobiet: czy analogicznego argumentu moze użyć Pani Robinson? nie mówiąc juz o tym, ze Lowe, tak samo wiedziony przez wladzę jak ona, jest po prostu ropuchą, a pani Robinson atrakcyjną kobietą) bedzie musiało zasiadac 40 % kobiet. Moja automatyczna reakcja jest - dlaczego nie 50%? Oczywiście rozumiem - jak piszą w artykule, ze parytet jest żenującym narzędziem i straszne jest, że do niego trzeba się odwoływac, ale skąd to 40%? Nie mozna już było iśc na całość, co? To w końcu nadal mniejszość - jesli jeszcze weźmiemy pod uwagę to, ze podobno kobiety rzadziej zabieraja głos i nadal nie nauczone sa walczyc o swoje - te 40 procent to tak naprawdę 30, moze 20... To niech zaczną mówić, tak? Walczyć o swoje, tak? A probowaliscie kiedyś? Ostatnio mi sie to zdarzyło: trzech facetow, dwie dziewczyny, decyzje do podjęcia. Zaproponowałayśmy rozwiazanie. 2,5 h pózniej, kiedy gadali, gadali, "kogucili", opowiadali sobie wewnetrzne dowcipy, mierzyli, sprawdzali - doszli "empirycznie" do naszego rozwiązania. Cieszy mnie to w jakims sensie... Przynajmniej będą mieli w nie wiarę, bo przecież nie mieliby, gdyby po prostu "dziewczyny powiedziały"...
Anyway. Pani Robinson to dzisiejszy trop. Obejrzałam przed chwilą "500 Days of Summer" (po polsku chyba "500 dni milości" - jak zwykle w polskim tlumaczeniu kawa na ławę! dobrze, ze nie 300, albo coś... no i pomijamy cierpienie w tych dniach milości, w końcu to integralna część) no i tam obecnośc "Absolwenta" cudownie gra. To chyba pierwszy film, który tak poczułam, ale poczułam "pokoleniowo", bo oprócz tego poważnie wybil mnie z równowagi. To znaczy, ze ciesze się, ze jest reżyser, który wie co to Moleskin, jakie piosenki nam puszcza w knajpie, jak się hipstersko ubrac - że jest czuły na nas, na świat. I nie przesadza. Nie robi efektu "Maja Kleczewska pokazuje w teatrze jak wygląda dyskoteka", nie. Nie robi tez totalnego hipster porn. Jest sobie. Troche o dziwakach, troche o dziwakach, ktorymi każdy z nas jest (ciekawe czy tak było tez z "Absolwentem"?), o takich co nie wiedza co z nimi dalej (w ksiązce "Absolwent" to główny motyw). Jest tam też ta taka nasz pokoleniowa zajwka na szczegół, na paralelę - ty i ja to samo - a mzoe to jest stała zajawka i nie jaramy sie wcale tym, że ja meksykańskie, ty na parze? Niestety też - i to oczywiście sprawilo, ze się popłakałam - jest ta nasza zajawka na epizodyczność. Kocham ją i nienawidze zarazem. Kiedy w filmie jestem "nią" - kocham, kiedy "nim"- rycze jak bóbr. Ale byłam po obu stronach. I - choć boli jak cholera tych co ma boleć - to trzeba to sobie obejrzeć. Jedyne, czego bym sobie zyczyła kompletnie nie życzac sobie, bo wierze, ze brokenheart (wbrew architecture of happiness ;) nadaje jednak jakiejś wagi życiu - to to, zeby sekwencje naprawde mijały tak szybko jak w tym filmie, a po Summer, była Autumnn soooooooo fucking quickly. Because it's not :)
nie mogłam się od tej mysli uwolnic czytając dziś DF o kradzieży napisu z Oświęcimia: że zleceniodawca tej operacji - Anders Hoegstroem - to jakis taki typ nazistowskiej Holly Golightly z małego szwedzkiego miasteczka.
Naczytałam sie wystarczajaco skandynawskich kryminałów (ostatnio ulubiony Nesbo, Mankell, jeszcze nie Larsson) żeby wiedziec jak mocno zakłócają ikeowy porzadek dwie sprawy: przemoc wobec kobiet i neonaziści. Kradziez napisu wydawała się byc po prostu historią z ksiązki tych panów. Równie dziwną, co histria o konwoju amerykańskiego prezydenta w trylogii Nesbo.
Jednak historia rzeczywistego - o ile nim jest oczywiście - zleceniodawcy jest absolutnie niebywała. A moze zbyt bliska i realna? Przypadkiem Hoegstroema powinni zająć sie trenerzy i specjalisci od rozwoju osobistego - chłopak co sobie wymarzy- ma. Jego "ściezka kariery" przypomina bohatera "Złap mnie jesli potrafisz", wymieeszanego ze specjalistami z "Fakty i akty" - z tym że w takim skleconym w domu przy wódce wydaniu.
Neonazista, który przekształca się w neofite praw człowieka na oczach kamer, edukator jeżdzący po szkołach i jednoczesnie defraudujacy pieniadze organizacji antyfaszystowskich. Przylizany mięśniak nawołujacy do gejowskiej rewolucji. Samozwańcza diva conajmniej dwoch wykluczajacych się ruchów. Do tego - odpowiednik stu dolarów na toaletę Holly - ciągle utrzymujacy sie z pieniedzy swojego kuratora ( Czy Lisbeth Salander mogla sobie wybrać kuratora?) i dotacji organizacji antyfaszystowskich ...
W tekscie w DF - opatrzonym sensacyjnym nagłówkiem "dziennikarze Dużego Formatu rozmawiali z Andersem Hoegstroemem" co przypomina mi anegtotę Szczygła o Vondrackovej, kiedy facet mówi mu, ze ja zna, bo go zapytała gdzie jest toaleta... - aż roi się od smaczków, ktore aż prosza sie o hipertekst, reportaż, filmiki na youtube. Chocby historia faceta, który dokonał morderstwa na policjantach w takcie rozboju bedąc na przepustce, bo miał wystepowac w resocjalizacyjnym przedstawieniu na temat antyfaszyzmu...
I zdjęcie neonazistowskiej Holly - Anders Hoegstroem wygląda jakby miał makijaż, wydepilowane brwi, zaczesana starannie fryzurę. "Wyprasowane dżinsy" - pisza dziennikarze DF... Troche to moze odbiega od standardu Givenchy, ale jednak coś w tym jest. Cudowny mitoman, który stwarza teraz serię zamachów na Szwecję. Jesli stwarza tak, jak przy przenoszeniu mebli z pewnym Polakiem kradzież "Arbeit macht frei" - to ja sie boję o Szwecję.
19:00 Galeria ZPAF i Ska, ul Tomasza 24 wernisaż wystawy Janka Dziaczkowskiego "Japanese Monsters Movies"
20:00 Spółdzielnia Goldex Poldex, ul. Józefińska 21/12 (I piętro w oficynie) koncert zespołu "Anna Dymna" (skład: Agnieszka Polska, Tomek Kowalski, Janek Plater) - wstęp wolny tu będzie można również zobaczyć wystawę Jacka Paździora (prosimy o najwyżej 15 minut spóznienia na koncert !!! ;)
21:30 Galeria Starmach, ul. Węgierska 5 wystawa Krzysztofa Zielińskiego "Briesen", zwiedzanie z autorem
22:00 Miejsce Bar Podgórze, ul. Węgierska 1 oficjalne otwarcie
Kolory Bed&Breakfast oferują 15% zniżki na tajemne hasło dostępne pod adresem mailowym mdulska@sztukawizualna.org
Wszystkie ceremonie , z wręczaniem Oscarów na czele, oglądam zawsze ze zdziwieniem i zazdrością. Zawsze ciekawiły mnie te długie dziękczynne mowy dla rodziców, kolegów czy psów, które dały nagradzanym natchnienie. Skoro więc mam juz okazję wygłosić podziękowania , musze ja wykorzystać do końca. (…) Na początek oczywiście rodzina (…). W nastepnej kolejności pragne podziękować przyjaciołom(…). Musze tez wspomnieć o tych, których twórczość zawsze mnie inspirowała: Honore de balzaku, Patricii Highsmith, Sakim, Trumanie Capowe, Christopherze Isherwoodzie, Resacie Ekremie Kocu, Andre Gidzie, markizie de Sade, Choderlosie de Laclos, Yusufie Atilganie, Husajnie Rahimim Gurpinarze, Gore Vidalu, Serdarze Turkucie i innych.
Sa jeszcze ci, których kompozycje dodaja mi skrzydeł ; G.F. Haendel, Gustaw Mahler, Shubert, V. Bellini (zwłaszcza „Norma”), Czajkowski, Eric Satie, Philips Glass, Cole Porter, Eleni Karaindrou, Michel Berger i właściwie wszyscy pozostali muzycy.
I wokaliści, a zwłaszcza śpiewaczki operowe, na czele z Maria Callas, Lucią Popp, Leylą Gencer, Anną Morfo, Teresą Berganzą, Montserrat Caballe, Inessą Galante, Gulgez Altindag. Ale także Franco Corelli, Placido Domingo, Thomas Hampton, którego plakat wisi w mojej sypialni tuż obok portretu Marii Callas; Jose Cura, Tito Schipa, Fritz Wenderlich, Suat Arikan, który śpiewa z tak wielką pasją, że jego głos przenika mnie do szpiku kości,; Leonard Bernstein, także jako kompozytor, Sekta Kara, która zapewnia mi przyjemność słuchania i ucztę dla oczu; oraz najgorsza sopranistka w historii Florence Foster Jenkins.
Z podobnych powodów wymieniam też Minę, której płytę kupię, gdy tylko się ukaże, Barbarę Staraisand – tę sprzed lat osiemdziesiątych, kiedy jeszcze nie zmieniała trzyminutowych piosenek w pięciominutowe opery, George Dalarasa, Hildegard Knef, Sylvie Tartan, Veronique Sanson, Jane Birkin, Patty Pravo, Michaela Franksa, Lee Oscara, Manhattan Transfer, Supertrampa, Juliette Greco, Ajdę Pekkan (ale ją też w wersji sprzed 1988), wspaniałą Humeyę , Nukhet Duru, która każda śmieciową piosenkę potrafi przemienic warcydzieło, Gonul Turgut, która porzuciła spiewanie z wciąż mi nieznanych przyczyn i nadal nie mogę tego odżalować, Aylę Dikmen (ale wyłącznie z jej kostiumy) i Madonnę, za której piosenkami nie przepadam, ale podoba mi się, ze jest.
Na moja niekończącą się liste musze dopisac też ludzi kina, wśród których musza się znaleźć Luchino Visconti, John Waters, Joseph Losey, Pedro Almodovar, zwłaszcza za jego „Prawo pożądania” , Bertrand Blier, jeszcze zanim totalnie odjechał, Fassbinder za Querelle, John Houston, Truffaut, Salvatore Samperi za „Skandal”, Mauro Bolognini, Ernest Lubitch, George Cykor, Billy Wilder, Alain Tanner za „W białym mieście”, które oglądam najczęściej, oczywiście Audrey Hepburn, Jeanne Moreau, Elizabeth Taylor – zwłaszcza zza jej głos, Lilian Gis i Betce Davis za „Sierpniowe wieloryby”, pieknie starzejaca się Catherine Deneuve, Faye Dunaway, zanim jeszcze stala się karykaturą samej siebie, Gulietta Masina, Cate Blanchett, Tilda Swinton, Emma Thompson, Divie, która jest szczytem sztuczności, Bruno Ganz, Ruppert Everest, wczesny Alain Delon, Patrick Dewaere, którego obwiniamza to, że tak wczesnie odszedł, Dirk Bogarde i Montgomery Clift, mimo, że wypierają się swojej przeszłości, zawsze i wszedzie Gary Cooper, Terence Stamp, za Kolekcjonera i za Teoremat , i oczywiście Priscillę, Franco Nero, Steve Martin i Dennis Hopper, których obecność sprawila, że musicalem obejrzeć wiele beznadziejnych filmów, John Cleese i właściwie cały Latający Cyrk Monthy Pytona oraz Hotel zacisze (…).
Dziękuję też Johnowi Priuttowi, Tony’emu Ganzowi , Jasonowi Branchowi, Mike’owi Timberowi, Taylorowi Brubankowi, Aidanowi Shaw i świętej pamięci Alowi Parkerowi za to, że są i byli. A także dziesiątkom tych, których nazwisk nie znam.
Wielkie dzięki dla tych, którzy wznieśli się na szczyty kiczu i wśród których musi znaleźć się Pierre i Gelles, Tom of Finland, Hieronim Bosch, Breughlowie – ojciec i syn, Edward Hopper, Tamara Łempicka, Bolero, El Greco, Modigliani, A. Vizzi, Pablo Picasso; a także Leonardo, Michał Anioł i Caravaggio – za ich mistrzostwo i to, ze należą do rodziny, Latif Demirci, który sprawia, ze niemogę się doczekać niedzieli, i studio fotograficzne Zumrut w alei Siraseviler, od którego witryny nie nigdy nie mogę oderwac wzroku.
Dziękuję także Mae West, Tallulah Bankhead i Bedii Muvahhit, za ich błyskotliwą inteligencję i dowcip, który przypomina mi, że życie jest przyjemnością, oraz Gencay Gurun i po raz kolejny Trumanowi Capowe za ich styl. A przede wszystkim dziękuję Deryi Toldze Uysalowi, który od siedmiu lat dzieli ze mną wszystko. Co dobre i złe, z niezwykłą cierpliwością i miłością przyjmuje wszystkie moje wybuchy złości, depresje, kaprysy i zmęczenie i daje mi bezwarunkowe wsparcie w każdej sytuacji.
Dziękuję wam gorąco i gorąco was wszystkich pozdrawiam.
Mehmed Murat Somer
Autor serii kryminałów „Hop – Cziki – Yaya” (słowa te określały kiedyś homoseksualistę w Turcji) których głównym bohaterką jest transwestyta-informatyk. Powyższy cytat wieńczy jego „Zabójstwo proroków”.